środa, 23 lipca 2014

Proza





W lipcu nie napisałam Wam ani słowa.

W ciągu dnia mam niecałą godzinę dla siebie. Robię wtedy zieloną herbatę o smaku wiśni, rozkładam na łóżku i otwieram laptopa. Puszczam ulubioną piosenkę i mój mózg ma wrażenie, że zaczynam się relaksować. Zaraz potem zaczynam myśleć o wszystkim czego nie zrobiłam/co powinnam zrobić/o czym zapomniałam/o tym, że już północ i trzeba iść spać. Staram się z całych sił, żeby praca mi w niczym nie przeszkadzała, ale jednak brutalne starcie z rzeczywistością boli. Nie boli to, że skończyły się studia, że skończyły się beztroskie imprezy, nie boli to, że trzeba 8h siedzieć w pracy, nie boli to, że trzeba wykonywać polecenia managerów... najbardziej boli to, że trzeba KOMBINOWAĆ. Czuję się trochę jakbym ciągle układała układankę przestrzenną. Cały czas wierzę w to, że uda się wszystko dopasować, żeby wszyscy byli szczęśliwi... ale czasem się nie da. Kwadratowego klocka nie przeciśniesz przez okrągły otwór. Tak samo jak nie wydłużysz doby do 26 godzin...

Najbardziej boli mnie to, że ciągle muszę z czegoś rezygnować. To pomaga w odnalezieniu priorytetów, ale frustruje, bo uzmysławia, że zrobienie wszystkiego jest niemożliwe

To zabawne, że w momencie, kiedy jestem najszczęśliwsza i osiągnęłam największą dotychczas stabilizację w życiu, zaczęło gnać jak szalone... Wychodzimy z bańki, witaj świecie! :)